Najdziksze serca
To była zima. Kolejna z dziesięciu już przeżytych, obfitująca w śnieg, mróz, w urodziwe sople, szklany efekt chwilowego ocieplenia, które jak szybko nadeszło,
tak szybko znikło, posłuszne prognozie pogody, której nikt wówczas nie śledził. Podwójne okna, uszczelnione według ówczesnych standardów, z szybami pokrytymi
liszajami mrozu, oddzielały od siebie dwa światy. Było wewnątrz, z kuchennym piecem – emanacją domowego ciepła, w którym wyzywająco trzaskały olchowe iskry
lub zwyczajnie płonął deputatowy węgiel, i było zewnątrz, gdzie hulał wiatr, a odłamaną gałąź jabłoni nawiedzały zgłodniałe szaraki.
To była szczególna zima – naznaczona chorobą, lenistwem i podróżą. Odległą. Tam, gdzie nie ma żadnych granic. Podróżą w krainę wyobraźni.
Książeczka była niewielka. Kieszonkowy format, dziewięćdziesiąt kilka stron i tajemniczy tytuł: „Najdziksze serca”. Czytanie nie było wówczas dla autora tym,
co niedźwiadki lubią najbardziej, co nie stanowiło zresztą tajemnicy wśród szkolnych pedagogów. Do przesyłki dołączona była słowna adnotacja przekazana przez
posłańca: To od dyrektora. Dyrektorem był pan Mieczysław Grela, nauczyciel języka polskiego, uczący klasy starsze, z którym dziesięciolatek nie mógł mieć punktów
stycznych, no chyba, że wykazał się skrajnym nieposłuszeństwem. Nie wiadomo, co było w tej sytuacji bardziej intrygujące: tytuł książeczki, która pochodziła
z prywatnej biblioteki czy też fakt, kto był jej ofiarodawcą. Jedno jest pewne. Ta niewielka – patrząc z perspektywy dorosłego czytelnika – pozycja zadziałała
jak wyzwalacz. Odtąd nic już nie było takie same. Porwany prostą historią toczącą się wśród śnieżnych pustkowi północnej Kanady, nurzając się wśród leśnych
ostępów, wędrując po zamarzniętych jeziorach w towarzystwie kudłatych haski, byłem jak ów Skawiński, który zatopiony wśród rymów Pana Tadeusza zapomina o rzeczywistości.
Wraz z kanadyjskim policjantem Billym przeżywałem rozliczne przygody, poznawałem traperskie zwyczaje i przemierzałem równinne „barren” nad zatoką Hudsona.
Dokładając do pieca drew wyobrażałem sobie jak siedzę z nim przy płonącym ognisku, słuchałem wycia wilków i kibicowałem mu w jego miłosnych perypetiach.
Ostatnia strona, pojawiająca się zaskakująco wcześnie, pozostawiła po sobie niedosyt, a wraz z nim narodził się głód, którego wcześniej nie
doświadczyłem: głód książki, głód czytania i poznawania odległego. Wychuchane na zewnętrznej szybie kółeczko posłużyło za lunetę, przed którą płynęły
śnieżne płatki, podobne do tych, które topniały na twarzy moich, nowych bohaterów, twardych jak ziemia po której kroczyli, trochę dzikich, bo dziki był
czas, w którym żyli, ale otwartych dla innych, o sercach na dłoni. Taki wówczas chciałem być.
Okładka zawierała także dane autora: James Oliver Curwood. Jakże ja mu zazdrościłem! Ten człowiek musiał tam być, musiał znać pracę Kanadyjskiej Policji
Konnej, musiał oglądać kwieciste zorze polarne, poganiać psie zaprzęgi i handlować skórami wokół położonych w głuszy fortów. Bo i skąd znałby te realia tak
dobrze? Dziś wiem, że miałem wówczas rację. Zarówno on, jak i Jack London – kolejny z wielkich amerykańskich pisarzy piszących o życiu na dalekiej północy,
o zwierzętach, które jawią się jako najlepsi przyjaciele człowieka, o ludziach z charakterem, korzystali z własnych doświadczeń życiowych, na papier przelewając
historie własne i zasłyszane. Znam je wszystkie, a kilka z nich zajmują poczesne miejsce w naszym księgozbiorze.
Dziś, pół wieku później, gdy po zaczytanym tomiku nie pozostał nawet ślad, chcę niniejszym tekstem wysłać, tam w zaświaty, moje podziękowanie. Za ukazanie mi światów,
w które mogłem się zanurzyć bez reszty, za gest – finansowo pewnie niewielki, ale jakże cenny dla pogrążonego w zimowej apatii chorego dziecka. Ten moment otworzył
mi drogę do bogactw zawartych w każdej z bibliotek, w tysiącach opowieści, które przeczytałem i w milionach tych, które nigdy nie przeczytam. I choć wiem, że
nigdy nie będzie mi dane kroczyć po kanadyjskich szlakach bohaterów książek Curwooda, to każda wizyta w naszych leśnych ostępach, każdy krok wśród ośnieżonych
jodeł, każdy trop, który przecina nasz szlak, przypomina mi o tej zimie, o pierwszej książce, która wryła się na zawsze w pamięć i była początkiem nieustannego
zaczytania niosącego zadziwienie, radość i ukojenie w chwilach trudnych. I o tym, który – wziąwszy być może z półki przypadkową książkę – rozpalił ogień, który zagasić może tylko mrok.
Czyńmy więc dobro. Małe gesty mogą zaowocować w sposób, którego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. I czytajmy, wędrując wraz z opowiadaczami po szlakach, którymi
chcą nas poprowadzić. Bo dla nas przecież opowiadają swe historie. A może któraś z nich będzie dla Was jak dla mnie ta, o "Najdzikszych sercach" – zauroczy i pozostanie z Wami na zawsze.
Fotografie prezentują stępińskie lasy w zimowej szacie.
W. Salamon